Wpis diametralnie inny od moich. Znacznie mądrzejszy - Polecam jak nie wiem.
Marta - nie wierzę, że oddałam Tobie posta nr 19.
Ciepły, jesienny dzień roku 2013 w Pekinie. W słynnym
centrum handlowym, nazwanym „Wioską Sanlitun”, oazie dla zmęczonych
chińszczyzną obcokrajowców, wybija godzina dwunasta. Ulice pustoszeją, w metrze
nie ma przesadnego tłoku. Na dziedzińcu wielkiego kompleksu handlowego robi się
naprawdę tłoczno. Większość zmierza do restauracji. Godzina dwunasta w Chinach oznacza tylko
jedno – jedzenie. Dzieci bawią się w fontannach, podczas gdy ich mamy na siłę
próbują wcisnąć im do buzi kolejny jogurt, banana albo suszoną śliwkę. Ja też uległam temu chińskiemu nawykowi i gdy
tylko dochodzi południe, mój żołądek wręcz domaga się kalorii. W supermarkecie
na poziomie -1 kupuję sushi. Przerażają mnie ceny dań w sanlituńskich
restauracjach. Gdy dotarło do mnie, że jeśli chcę zjeść zwykłą sałatkę w
„zachodnim stylu”, za która w Salad Story zapłaciłabym prawdopodobnie jakieś
14,99 zł., tu, będę musiała zapłacić dwa razy tyle. Nauczona przez najlepszą
przyjaciółkę oszczędności (był wprawdzie długo trwający proces, ale zakończony
powodzeniem, jak widać), postanowiłam, wydając tylko 11 juanów, czyli około 5
zł., zasiąść ze swoim tykwowym sushi na świeżym powietrzu i spożywając posiłek,
poobserwować sobie przechodniów, nie będąc posądzonym o bezpodstawne gapienie
się na nich. Zresztą, enklawa restauracyjna nie daje takich widoków, które
gwarantuje taka ot, sobie ławka. A co widać spod pudełka sushi? Nienagannie
ubrani mężczyźni, ze swoimi „przepysznie” ubranymi partnerkami u boku. Ewidentnie
znudzeni ciągłym wyciąganiem karty z portfela. Dzikie tłumy piętrzące się w
dwupoziomowym Apple Store. Biegnące kolejny maraton „białe kołnierzyki z
iPhone’ami”. Blond włose, zdesperowane zagraniczne „piękności”, przechadzające
się kusząco po Wiosce, liczące na to, że zauważy je jakiś chiński pseudo
artysta z aparatem fotograficznym
„drugiej szczęśliwej generacji”[1].
Banknoty stu-juanowe wylewają się strumieniami z portfelów. Wszędzie widać pieniądze.
Wioska Sanlitun usytuowana jest na północnym wschodzie
Pekinu, 5 minut piechotą od stacji Tuanjiehu (10 linii metra). Nieopodal, swoje
siedziby ma większość inwestujących w Chinach firm zagranicznych, stąd też
towarzystwo na deptaku. Przechodzący obok czarnoskórzy mężczyźni lustrują mnie
wzrokiem. Słyszałam, że często szukają zagranicznych młodych dziewczyn, chętnych
do wykonywania najstarszego zawodu świata, obiecując im zarobki nie z tej
ziemi. Nie wiem czy to tylko mój typowo już chiński przejaw rasizmu, czy Ci
panowie rzeczywiście mają coś na sumieniu. Tak czy inaczej, staram się nie
patrzeć im w oczy, tym samym zniechęcając do rozpoczęcia rozmowy. Znajdując się
w tym tętniącym na każdym kroku pieniądzem miejscu, popijajam kolejny kęs
tykwowych pyszności „prosto z Japonii” wodą niegazowaną i przypominam sobie
ostatnią sobotę. Robi mi się dziwnie.
Towarzysz mojego pekińskiego
życia: młody, ambitny, pełen pomysłów i energii rówieśnik z chińskim paszportem,
którego poznałam na Drugim Uniwersytecie Języków Obcych, otrzymał w poprzedni
czwartek propozycję prowadzenia imprezy promującej pestki dyni. Jakkolwiek
absurdalne wydaje się być organizowanie takiego wydarzenia, należy podkreślić,
że tutaj, wszelkiego rodzaju pestki (dyni, słonecznika) są ukochanym produktem
Chińczyków. Kiedy my w barze jemy popcorn albo nachos, Chińczycy podgryzają
pestki, wypluwając łupinki gdzie popadnie. Wierzcie lub nie, to naprawdę ma
swój urok. Ale wracając do eventu. Cała impreza ma trwać dwa dni. Oprócz
darmowej degustacji różnego rodzaju smaków, tych samych wszakże pestek dyni,
zaplanowano również konkurs jedzenia (kto szybciej zje talerz pestek wygrywa
kubek i darmowe paczki pestek do degustacji w domowym zaciszu), kabaret z
udziałem człowieka z Dongbei, posługującego się specyficznym akcentem oraz
śpiewy i oczywiście ciągłe zachęcanie do KUPIENIA PESTEK ! Mój kochany na
prowadzenie imprezy zgodził się bez wahania, głównie ze względu na sowite
wynagrodzenie. Właściwie tylko ze względu na nie. Po pierwszym dniu wrócił
przybity i lekko poirytowany. Na pytanie: „Jak tam?” odburknął : „Jezu (tak,
nauczyłam go tego bardzo przydatnego zwrotu, którego podobno nie można wzywać
nadaremno, ale które obok innych ciekawych polskich słów idealnie oddaje
różnego rodzaju nastroje), co za wieś!” Nie wspomniałam, że owe wydarzenie
zorganizowane zostało na przedmieściach Pekinu, około godziny jazdy autobusem z
Dongzhimen. Nie mogąc zrozumieć o co chodzi, ale nie chcąc psuć mu humoru swoim
sinologicznym dociekaniem wszystkiego co chińskie, wypaliłam: „Jutro jadę z
Tobą!”. W jego oczach zapaliła się
iskierka. „Dobrze, to może być dla Ciebie naprawdę ciekawe doświadczenie” –
rzucił przez ramię nalewając sobie soku i uśmiechnął się smutno.
Rano
wstaliśmy bardzo wcześnie, zjedliśmy śniadanie w zachodnim stylu, do którego
mój kochany wciąż jeszcze nie może przywyknąć i wyruszyliśmy na podbój
pekińskich przedmieść! Tutejsze metro
jest fenomenalne, zwłaszcza, gdy ma się je niecałe 5 minut od mieszkania. Przesiadaliśmy
się tylko raz. Wysiedliśmy na wspomnianej już wcześniej stacji Dongzhimen,
spotkaliśmy się z przyjacielem mojego kochanego, również zaangażowanym w całe
przedsięwzięcie i ruszyliśmy w kierunku przystanku autobusowego. Będąc w
Pekinie od ponad roku i poruszając się po tym gigantycznych mieście z populacją
wielkości całej Polski, zawsze korzystałam z metra. Do tej pory myślałam,
że dochodzi ono wszędzie. Podczas jazdy
autobusem, przypomniała mi się moja podróż szybkim pociągiem do Szanghaju na
początku tego roku. Niesamowicie szybko obraz wielkiego, tętniącego życiem,
bogatego miasta, przeobraził się w zabitą dechami wieś, domy przypominające
ruinę i szare pola uprawne. Prędkość pociągu, którym jechałam do Szanghaju,
sięgała 352 km/h. Autobusem na przedmieścia Pekinu w ten zasmogowany poranek,
poruszaliśmy się z prędkością kilkukrotnie niższą. Maksymalnie jechaliśmy 60,
może 70 km/h. Niemożliwe. Już wcześniej zdawałam sobie sprawę z ogromnej
przepaści między bogatym miastem, a biedną wsią. Jednak, jak mówi stare polskie
powiedzenie: „Czego oczy nie widzą tego sercu nie żal”, nie zaprzątałam sobie
tym zbytnio głowy. Co ciekawe, nasze przysłowie (o czym dowiedziałam się na
ostatnich zajęciach) znajduje też odzwierciedlenie w języku chińskim.[2]
Ale
wracając do przepaści między bogatym miastem a przedmieściami, do których w
końcu dotarliśmy. W internecie znalazłam ciekawy artykuł, Eugeniusza Kopcińskiego,
w którym napisał on, że
Według zestawienia magazynu "Hurun Report", w Chinach mieszka 2,7 miliona milionerów i 251 miliarderów, licząc w dolarach amerykańskich. Tymczasem - jak wynika z danych ONZ - 13 procent Chińczyków żyje za mniej niż 1,25 dolara dziennie. Średnie zarobki w chińskich miastach wynoszą zaledwie 21,8 tys. juanów rocznie ( czyli ok. 11 tys. zł).[3]
Według zestawienia magazynu "Hurun Report", w Chinach mieszka 2,7 miliona milionerów i 251 miliarderów, licząc w dolarach amerykańskich. Tymczasem - jak wynika z danych ONZ - 13 procent Chińczyków żyje za mniej niż 1,25 dolara dziennie. Średnie zarobki w chińskich miastach wynoszą zaledwie 21,8 tys. juanów rocznie ( czyli ok. 11 tys. zł).[3]
I nie są to dane przesadzone. Moje odczucia po opuszczeniu
autobusu były tym silniejsze, bo
wiedziałam, że miejsce, w którym się znalazłam to wciąż Pekin, czyli
teoretycznie nadal MIASTO! Krajobraz nie przypominał jednak niczego, co znane
mi było na co dzień, a ludzie mówili z jakimś dziwnym akcentem. Zasmogowana
ulica, na chodnikach stoiska z owocami, warzywami, sprzętem AGD, żarówkami. Jednym
słowem, mydło i powidło. Spojrzenia, pozdrowienia oraz ciche komentarze
przechodniów (do których, jako blada blondynka w Chinach właściwie już
przywykłam, nagle stały się bardzo uporczywe. Wszystko przez moją patologiczną
empatię.
Gdy tak stałam i patrzyłam na aktora na scenie rzucającego
w tłum zaspanych lokalsów małe paczuszki z pestkami dyni i las rąk, zabijający
się o owe 50 pestek, zrozumiałam, co miał na myśli mój kochany mówiąc, że w
najbliższej przyszłości, ani w sumie nawet w dalszej, Chiny nie mają szans na demokrację.
„Bo kto pozwoliłby niewykształconym ludziom, totalnej ciemnocie decydować o
losach tak wielkiego kraju?” Bo o tym, że biedniejsi nie mają tu szans otrzymania
świadczeń socjalnych, ani edukacji, na którą ich po prostu nie stać, już nie
wspomnę. I tak w XXI wieku, w mekce potęgi gospodarczej, rośnie sobie następne
pokolenie, których rodzice także nie mieli pieniędzy na edukację. Bez żadnego
potencjału, żadnej szansy na rozwój, lepsze życie i zmiany. Te dwa
współistniejące obok siebie światy, kolorowy, złoty, pełen przepychu Sanlitun i
biedne północne przedmieścia Pekinu, to kwintesencja współczesnych Chin –
jednych, bardzo solidnie tkwiących w XXI wieku, oraz drugich, uwięzionych
bezwiednie w XIX stuleciu.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz