poniedziałek, 14 października 2013

Dwa światy, ten sam Pekin

Czyli promo bloga mojej Marty. Tekst z Blond Czajna

Wpis diametralnie inny od moich. Znacznie mądrzejszy - Polecam jak nie wiem.
Marta - nie wierzę, że oddałam Tobie posta nr 19.


Ciepły, jesienny dzień roku 2013 w Pekinie. W słynnym centrum handlowym, nazwanym „Wioską Sanlitun”, oazie dla zmęczonych chińszczyzną obcokrajowców, wybija godzina dwunasta. Ulice pustoszeją, w metrze nie ma przesadnego tłoku. Na dziedzińcu wielkiego kompleksu handlowego robi się naprawdę tłoczno. Większość zmierza do restauracji.  Godzina dwunasta w Chinach oznacza tylko jedno – jedzenie. Dzieci bawią się w fontannach, podczas gdy ich mamy na siłę próbują wcisnąć im do buzi kolejny jogurt, banana albo suszoną śliwkę.  Ja też uległam temu chińskiemu nawykowi i gdy tylko dochodzi południe, mój żołądek wręcz domaga się kalorii. W supermarkecie na poziomie -1 kupuję sushi. Przerażają mnie ceny dań w sanlituńskich restauracjach. Gdy dotarło do mnie, że jeśli chcę zjeść zwykłą sałatkę w „zachodnim stylu”, za która w Salad Story zapłaciłabym prawdopodobnie jakieś 14,99 zł., tu, będę musiała zapłacić dwa razy tyle. Nauczona przez najlepszą przyjaciółkę oszczędności (był wprawdzie długo trwający proces, ale zakończony powodzeniem, jak widać), postanowiłam, wydając tylko 11 juanów, czyli około 5 zł., zasiąść ze swoim tykwowym sushi na świeżym powietrzu i spożywając posiłek, poobserwować sobie przechodniów, nie będąc posądzonym o bezpodstawne gapienie się na nich. Zresztą, enklawa restauracyjna nie daje takich widoków, które gwarantuje taka ot, sobie ławka. A co widać spod pudełka sushi? Nienagannie ubrani mężczyźni, ze swoimi „przepysznie” ubranymi partnerkami u boku. Ewidentnie znudzeni ciągłym wyciąganiem karty z portfela. Dzikie tłumy piętrzące się w dwupoziomowym Apple Store. Biegnące kolejny maraton „białe kołnierzyki z iPhone’ami”. Blond włose, zdesperowane zagraniczne „piękności”, przechadzające się kusząco po Wiosce, liczące na to, że zauważy je jakiś chiński pseudo artysta z aparatem  fotograficznym „drugiej szczęśliwej generacji”[1]. Banknoty stu-juanowe wylewają się strumieniami z portfelów. Wszędzie widać pieniądze.
Wioska Sanlitun usytuowana jest na północnym wschodzie Pekinu, 5 minut piechotą od stacji Tuanjiehu (10 linii metra). Nieopodal, swoje siedziby ma większość inwestujących w Chinach firm zagranicznych, stąd też towarzystwo na deptaku. Przechodzący obok czarnoskórzy mężczyźni lustrują mnie wzrokiem. Słyszałam, że często szukają zagranicznych młodych dziewczyn, chętnych do wykonywania najstarszego zawodu świata, obiecując im zarobki nie z tej ziemi. Nie wiem czy to tylko mój typowo już chiński przejaw rasizmu, czy Ci panowie rzeczywiście mają coś na sumieniu. Tak czy inaczej, staram się nie patrzeć im w oczy, tym samym zniechęcając do rozpoczęcia rozmowy. Znajdując się w tym tętniącym na każdym kroku pieniądzem miejscu, popijajam kolejny kęs tykwowych pyszności „prosto z Japonii” wodą niegazowaną i przypominam sobie ostatnią sobotę. Robi mi się dziwnie.




                Towarzysz mojego pekińskiego życia: młody, ambitny, pełen pomysłów i energii rówieśnik z chińskim paszportem, którego poznałam na Drugim Uniwersytecie Języków Obcych, otrzymał w poprzedni czwartek propozycję prowadzenia imprezy promującej pestki dyni. Jakkolwiek absurdalne wydaje się być organizowanie takiego wydarzenia, należy podkreślić, że tutaj, wszelkiego rodzaju pestki (dyni, słonecznika) są ukochanym produktem Chińczyków. Kiedy my w barze jemy popcorn albo nachos, Chińczycy podgryzają pestki, wypluwając łupinki gdzie popadnie. Wierzcie lub nie, to naprawdę ma swój urok. Ale wracając do eventu. Cała impreza ma trwać dwa dni. Oprócz darmowej degustacji różnego rodzaju smaków, tych samych wszakże pestek dyni, zaplanowano również konkurs jedzenia (kto szybciej zje talerz pestek wygrywa kubek i darmowe paczki pestek do degustacji w domowym zaciszu), kabaret z udziałem człowieka z Dongbei, posługującego się specyficznym akcentem oraz śpiewy i oczywiście ciągłe zachęcanie do KUPIENIA PESTEK ! Mój kochany na prowadzenie imprezy zgodził się bez wahania, głównie ze względu na sowite wynagrodzenie. Właściwie tylko ze względu na nie. Po pierwszym dniu wrócił przybity i lekko poirytowany. Na pytanie: „Jak tam?” odburknął : „Jezu (tak, nauczyłam go tego bardzo przydatnego zwrotu, którego podobno nie można wzywać nadaremno, ale które obok innych ciekawych polskich słów idealnie oddaje różnego rodzaju nastroje), co za wieś!” Nie wspomniałam, że owe wydarzenie zorganizowane zostało na przedmieściach Pekinu, około godziny jazdy autobusem z Dongzhimen. Nie mogąc zrozumieć o co chodzi, ale nie chcąc psuć mu humoru swoim sinologicznym dociekaniem wszystkiego co chińskie, wypaliłam: „Jutro jadę z Tobą!”. W jego oczach  zapaliła się iskierka. „Dobrze, to może być dla Ciebie naprawdę ciekawe doświadczenie” – rzucił przez ramię nalewając sobie soku i uśmiechnął się smutno.
Rano wstaliśmy bardzo wcześnie, zjedliśmy śniadanie w zachodnim stylu, do którego mój kochany wciąż jeszcze nie może przywyknąć i wyruszyliśmy na podbój pekińskich przedmieść!  Tutejsze metro jest fenomenalne, zwłaszcza, gdy ma się je niecałe 5 minut od mieszkania. Przesiadaliśmy się tylko raz. Wysiedliśmy na wspomnianej już wcześniej stacji Dongzhimen, spotkaliśmy się z przyjacielem mojego kochanego, również zaangażowanym w całe przedsięwzięcie i ruszyliśmy w kierunku przystanku autobusowego. Będąc w Pekinie od ponad roku i poruszając się po tym gigantycznych mieście z populacją wielkości całej Polski, zawsze korzystałam z metra. Do tej pory myślałam, że  dochodzi ono wszędzie. Podczas jazdy autobusem, przypomniała mi się moja podróż szybkim pociągiem do Szanghaju na początku tego roku. Niesamowicie szybko obraz wielkiego, tętniącego życiem, bogatego miasta, przeobraził się w zabitą dechami wieś, domy przypominające ruinę i szare pola uprawne. Prędkość pociągu, którym jechałam do Szanghaju, sięgała 352 km/h. Autobusem na przedmieścia Pekinu w ten zasmogowany poranek, poruszaliśmy się z prędkością kilkukrotnie niższą. Maksymalnie jechaliśmy 60, może 70 km/h. Niemożliwe. Już wcześniej zdawałam sobie sprawę z ogromnej przepaści między bogatym miastem, a biedną wsią. Jednak, jak mówi stare polskie powiedzenie: „Czego oczy nie widzą tego sercu nie żal”, nie zaprzątałam sobie tym zbytnio głowy. Co ciekawe, nasze przysłowie (o czym dowiedziałam się na ostatnich zajęciach) znajduje też odzwierciedlenie w języku chińskim.[2]
Ale wracając do przepaści między bogatym miastem a przedmieściami, do których w końcu dotarliśmy. W internecie znalazłam ciekawy artykuł, Eugeniusza Kopcińskiego, w którym napisał on, że

Według zestawienia magazynu "Hurun Report", w Chinach mieszka 2,7 miliona milionerów i 251 miliarderów, licząc w dolarach amerykańskich. Tymczasem - jak wynika z danych ONZ - 13 procent Chińczyków żyje za mniej niż 1,25 dolara dziennie. Średnie zarobki w chińskich miastach wynoszą zaledwie 21,8 tys. juanów rocznie ( czyli ok. 11 tys. zł).[3]

I nie są to dane przesadzone. Moje odczucia po opuszczeniu autobusu były  tym silniejsze, bo wiedziałam, że miejsce, w którym się znalazłam to wciąż Pekin, czyli teoretycznie nadal MIASTO! Krajobraz nie przypominał jednak niczego, co znane mi było na co dzień, a ludzie mówili z jakimś dziwnym akcentem. Zasmogowana ulica, na chodnikach stoiska z owocami, warzywami, sprzętem AGD, żarówkami. Jednym słowem, mydło i powidło. Spojrzenia, pozdrowienia oraz ciche komentarze przechodniów (do których, jako blada blondynka w Chinach właściwie już przywykłam, nagle stały się bardzo uporczywe. Wszystko przez moją patologiczną empatię.


Gdy tak stałam i patrzyłam na aktora na scenie rzucającego w tłum zaspanych lokalsów małe paczuszki z pestkami dyni i las rąk, zabijający się o owe 50 pestek, zrozumiałam, co miał na myśli mój kochany mówiąc, że w najbliższej przyszłości, ani w sumie nawet w dalszej, Chiny nie mają szans na demokrację. „Bo kto pozwoliłby niewykształconym ludziom, totalnej ciemnocie decydować o losach tak wielkiego kraju?” Bo o tym, że biedniejsi nie mają tu szans otrzymania świadczeń socjalnych, ani edukacji, na którą ich po prostu nie stać, już nie wspomnę. I tak w XXI wieku, w mekce potęgi gospodarczej, rośnie sobie następne pokolenie, których rodzice także nie mieli pieniędzy na edukację. Bez żadnego potencjału, żadnej szansy na rozwój, lepsze życie i zmiany. Te dwa współistniejące obok siebie światy, kolorowy, złoty, pełen przepychu Sanlitun i biedne północne przedmieścia Pekinu, to kwintesencja współczesnych Chin – jednych, bardzo solidnie tkwiących w XXI wieku, oraz drugich, uwięzionych bezwiednie w XIX stuleciu.






[1]  副二代  - Fúèrdài – oznacza dzieci bogatych rodziców.
  [2] 眼不看,心不烦
[3] http://www.rp.pl/artykul/971599.html , z dnia 12.10.2013 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz